Trudno dziś sobie wyobrazić podróżowanie bez internetu. Nawet Ci, którzy to przeżyli, nie pamiętają wielu szczegółów, bo wtedy to było normalne. Niedawno zaczęłam przeglądać swój stary pożółkły dziennik z wakacyjnej wyprawy do Chin i Mongolii z 1991 roku. Czytałam z zapartym tchem, jakby to były wspomnienia kogoś obcego, a nie moje własne. Pojechałyśmy do Chin we dwie z koleżanką z akademika (najpierw było nas troje, ale trzeci kolega odpadł w Ułan Bator, gdy mu skradziono paszport). W dzienniku tym skrupulatnie notowałam różne drobiazgi, nie tylko te istotne dla samej podróży, ale i rozmaite szczegóły typowe dla tamtej odległej epoki. To był taki papierowy prototyp bloga. Już w pierwszej linijce rękopis przeniósł mnie w inną rzeczywistość. Niecałe 24 lata temu świat funkcjonował według zupełnie innych reguł, nie było komórek i internetu z dostępem do informacji i rezerwacji, a same podróże nie były tak łatwe, jak dziś. Organizowało się je w inny sposób, samolotów było mniej, były droższe, wolniejsze i z mniejszym zasięgiem, nie było globalnej wioski, promocji lotniczych i „fastfoodowej” turystyki.
Dziennik wydaje się dziś tak nierealny, że postanowiłam go Wam pokazać. Będę go publikować po kawałku, bo niektóre części są mało czytelne i przepisywanie wolno idzie (w końcu były pisane w podróży w różnych warunkach). Zmieniłam też imiona, bo opisuję prawdziwe osoby, z którymi dawno już nie mam kontaktu i nie chcę nikogo urazić, a wiadomo, rzeczy w internecie żyją własnym życiem. Slajdy, które tu pokazuję, są stare i zniszczone, skanowane też były już dawno i w starej technologii, ale lepsze takie, niż żadne. Wiadomo, jeden obraz za tysiąc słów.
W wakacje 1991 roku zakończyłam 3-ci rok studiów. Studiowałam w Mińsku na Białorusi, co oprócz edukacji i ogromnej lekcji samodzielności, dawało dostęp do tanich biletów wewnątrz całego terytorium dawnego ZSRR, a to ogromne tereny. Stamtąd do Mongolii i Chin już rzut beretem. Dawało to też możliwość wygenerowania funduszy na te podróże, bo pierwsze kolorowe telewizory Gorizont z Rosji szły w Polsce jak świeże bułeczki, po 200 zł sztuka. Jako studenci zagraniczni mieliśmy prawo wywieźć jeden telewizor w roku w ramach „mienia przesiedlenia”. Więc się wiozło ten jeden jedyny, czasem i kilka razy w tygodniu, aż do czasu małej pieczątki w paszporcie, która kładła kres zabawie do końca danego roku (gdy celnik wpisał tv do paszportu). Do dziś pamiętam, jak mistrzowsko pakowałam na podróż te ciężkie kineskopowe grubasy w wełniany koc z akademika i obwiązywałam sznurem w mój autorski sposób, tworząc wygodne rączki.
Wyobraźcie sobie szczupłą, drobną 22-latkę targającą do pociągu ogromny prawie 30-kilogramowy telewizor (bo nie zawsze znalazła się pomocna dłoń), do tego jeszcze plecak. To byłam ja. Po białoruskiej „szkole życia” miesięczna podróż w nieznane, bez żadnych rezerwacji i bez znajomości angielskiego to żaden wyczyn. W Chinach też nikt po angielsku nie mówił, rosyjski i niemiecki również się mało przydawał, a trzeba sobie było radzić…
No dobrze, wystarczy wstępu. Teraz cofamy się do 1991 i ruszamy w drogę…
(Łódź – Polska)
Rano wyjeżdżam do Mińska. Muszę zdążyć na „Pragę”. O 7:11 pociąg do Łodzi, potem z Kaliskiego na Chojny. Po drodze na „Halach” kupiłam slajdy u Rosjan, kawę, keczup i donaldy, w sklepie wino. Potem o 9:00 otworzyli kantor, zdążyłam jeszcze dokupić brakujące dolary i taksówką na dworzec. Podjechała „Praga” i zaczęła się wielka podróż. Zaczęłam układać zakupy, potem policzyłam, ile to dolarów zebrałam. Byłam pewna, że 1000 USD, okazało się, że pomyliłam się w sumowaniu i wszystkiego było 1150. Jeszcze ok. 100 w długach, całkiem nieźle, dobry początek.
W Warszawie dosiadła Madzia w ślicznym nowym kapeluszu. W Terespolu miał nas spotkać Jacek i oddać resztę pieniędzy za telewizor, ale nie było go, więc na zwrot długu będę musiała poczekać. Poza zamieszaniem na granicy nie zrobiłyśmy tego dnia więcej kawałów. Chyba tylko problemy z zamkami w naszych pokojach w akademiku, musiałyśmy wyłamać drzwi, Madzi zamek się zablokował, ja nie miałam klucza, pokoje wyglądają jak po wojnie.
(w akademiku – Mińsk – Białoruś)
Wstałyśmy ok. 11:00. Od samego rana doprowadzanie pokoju do porządku. Okazuje się, że podczas mojej nieobecności Enchie wyprowadził z pokoju Oksanę, pomógł nawet odwieźć jej rzeczy dokądś tam. Ulżyło mi bardzo, że zabrała wszystko, łącznie z półką, która mi stale przypominała o byłej współlokatorce. Sama w pokoju, w drugim pokoju obok Madzia, na razie też sama. O Boże, to wspaniałe, choć tylko przez wakacje.
Madzia od samego rana biega, ja załatwiam wszystkie zaległości na miejscu, potem razem do Intouristu, do Iry z prezentem urodzinowym i dowiedzieć się, jak z biletami do Irkucka, na razie są problemy, trzeba podejść jutro. Wracamy do akademika. Wieczorem przyszedł Enchie. Okazało się, że do Gawara nie może się dodzwonić, widocznie jeszcze nie wrócił, raczej już z nami nie pojedzie. Umówiłyśmy się z Enchie na jutro przed Intouristem.
Później jeszcze spotkałyśmy Iwana (ważny gość od zasiedlenia w akademiku, decyduje kto z kim i gdzie będzie mieszkał). Zaprosiłyśmy go z gitarą na kolację. Po kolacji zaczął „koncertować”. Grał do ok. 3:00 w nocy i nie mógł się zdecydować, żeby sobie pójść. W końcu stwierdził, że zainteresowanie jego osobą z naszej strony znacznie zmalało, ja myślałam o czekającym mnie jeszcze praniu, Madzia zaczęła sprzątać ze stołu, pojął więc, że czas się pożegnać. Pranie, zmywanie, etc. zakończyłam o 6:00 rano.
(w akademiku – Mińsk – Białoruś)
Znów ok. 11:00 wstałyśmy i zaczął się kolejny dzień. O 15:00 umówiłam się z Madzią przed Intouristem. Był już też Enchie z Bajanem. Biletów nie ma. Jest jeszcze szansa, ale mała, że będą na lotnisku. Jedziemy na lotnisko. Jak tu nie być optymistą, jeżeli ma się takie szczęście, jak my z Madzią w duecie. Są 3 miejsca na samolot z Moskwy do Irkucka, na rano do Moskwy też. Trzeba jechać się pakować. Wracamy do akademika.
Przyszedł Enchie. Zdziwił się, że znów nam się udało. Pojechał do akademika się pakować, ma wrócić jak się zbierze z rzeczami. Chłopcy z sąsiedniego pokoju zreperowali nam zamki (ci sami, co wyważali drzwi). Poszłyśmy do automatu odrobić codzienną porcję telefonów, zwiększoną przez wyjazd.
Zabieramy ze sobą mało rzeczy, mamy zamiar kupić wszystko na miejscu. Cieszę się jak dziecko. Podobno wszystko jest tak tanie, że to czysta przyjemność robić tam zakupy. Nabrałyśmy tylko mnóstwo slajdów, ja mam dwa aparaty, dwa statywy, dodatkową lampę błyskową, muszę jeszcze gdzieś znaleźć baterie do aparatu na zapas. Coraz bardziej się złoszczę na tego „Elikona”. Jest dużo bardziej prymitywny, niż myślałam. Z powodu głupich baterii potrafi zepsuć najlepsze ujęcia. Jedyna nadzieja w „Zenicie”. Byłoby szkoda, gdyby nie wyszły takie pejzaże.
Te nasze pomysły nas kiedyś doprowadzą do szału. Dziś siedząc w „Jubilejce” i czekając na bilety doszłyśmy do wniosku, że niegłupio byłoby robić drugi fakultet zaocznie, prawo w ciągu trzech lat. Gdyby zacząć od nowego roku akademickiego Madzia uczyłaby się po zakończeniu swoich studiów jeszcze 2 lata, ja rok. Poza tym we dwie byłoby dużo łatwiej, a przy takiej pracy, jaką wymyśliłyśmy, to może nam się potem przydać. Trzeba przysiąść i pomyśleć o tym poważniej. Jeśli będą jakieś szanse realizacji to ograniczymy na razie wyjazdy i weźmiemy się ostro za naukę.
Ten wstępny pomysł zrealizowałyśmy zaraz po wakacjach po powrocie z Chin. Przez prawie dwa lata studiowałam dwa kierunki równocześnie: dziennie ekonomię i zaocznie prawo. Po obronie dyplomu z ekonomii w 1993, gdy w powietrzu już czuć było nadchodzącą erę Łukaszenki (został prezydentem rok później), zdecydowałam, że nie będę wracać do Mińska przez kolejny rok i do zaliczeń 4. semestru prawa już nie podchodziłam, ale indeks mam do dziś. Może powinnam go dokończyć? Jak myślicie?
(Moskwa – Rosja)
Oczywiście aby nie zaspać nie kładłyśmy się, zresztą szykowania jak zawsze wystarczyło nam do rana. O 3:00 przyjechał Enchie ze swoimi rzeczami. Rano taksówką na lotnisko, jak zawsze w ostatniej chwili. Kretyn-milicjant nie pozwala Enchie wywieźć lodówki, choć pierwszy samolot leci tylko do Moskwy. Z Białorusi nie wolno wywozić i koniec. O 8:25 odleciał samolot do Moskwy, o 9:30 byliśmy na Szeremietiewie. Do miasta dostaliśmy sie taksówką na Dworzec Jarosławskij.
W przechowalni zostawiliśmy rzeczy i chcieliśmy kupić „openy” do Pekinu, ale okazało się, że to jeszcze gdzie indziej. Stwierdziliśmy, że nie ma sensu szukać i poszliśmy na obiad do McDonalds’a. Po obiedzie zaczęło nam się dawać we znaki zmęczenie. Na ławeczce przed fontanną chwilowe posiedzenie zamieniło nam się w godzinną drzemkę.
Potem, jeszcze bardziej zmęczeni, pojechaliśmy po rzeczy i zaczęliśmy zmierzać na lotnisko „Domodiedowo”. Jakiś dziadek zgodził się za 70 rubli odwieźć nas na lotnisko. Samochodem godzina jazdy.
Na lotnisku oddzielna odprawa dla obcokrajowców. Jechaliśmy wraz z grupą Niemców i jeszcze paru innych, w tym dwoje Polaków. To samo w czasie postoju w Nowosybirsku. Godzinna przerwa na zatankowanie. Odwieziono nas do oddzielnej poczekalni obsługiwanej przez Intourist. Pełna kultura, wszystko po to, żeby nie zetknąć się z rosyjską codziennością. To samo w Irkucku. Oddzielnie wydano bagaż, oddzielna poczekalnia.
Grupę Niemców odwieziono autokarem do hotelu, do którego my też przyjechaliśmy sami taksówką, bo tam załatwia się bilety w Intouriście.
(Irkuck – Rosja)
Samolotem lecieliśmy 8 godzin. O 19:20 wylecieliśmy z Moskwy, w Irkucku byliśmy o 8:30, zmiana czasu 5 godzin. Potem pojechaliśmy do hotelu „Intourist” załatwiać bilety do Pekinu. Dostaliśmy trzy miejsca na pociąg do Ułan-Bator na wieczór na 19:00 i „openy” do Pekinu. Niestety z powodu zamierzonych zmian w przepisach pani stwierdziła, że nie może nam wypisać biletów powrotnych, zresztą najbardziej prawdopodobne jest to, że te bilety są nieważne, bo w kasach i tak nie ma miejsc na powrotne pociągi, a u konika kupuje się cały bilet.
W Irkucku poszliśmy do łaźni, potem na obiad, następnie długi spacer w poszukiwaniu poczty, która miała być bardzo blisko, a okazała się dość daleko. Enchie chciał zadzwonić do domu, uprzedzić, kiedy przyjedzie, my wypisywałyśmy kartki na ławeczce przed pocztą.
Trzecia doba na zwiększonych obrotach, trzy nieprzespane noce (drzemka w samolocie to męczarnia nie sen), zmiana czasu, usnęłam z długopisem w ręku. Marzyłam, aby już wsiąść do pociągu i wreszcie się wyspać.
Przed podróżą poszliśmy na bazar kupić owoce i coś na drogę: arbuz, brzoskwinie, papryka, itd. Potem dworzec, odbiór rzeczy z przechowalni i czekamy na pociąg na peronie. Tak nam się wszystko układa, że aż się boję zapeszyć.
Nareszcie wsiadamy do pociągu relacji Irkuck-Ułan Bator, którym będziemy jechać przez 40 godzin. Odjazd o 19:10. (14:10 czasu moskiewskiego, w Polsce 13:10). W naszym wagonie jedzie jeszcze czworo Polaków, których już spotkaliśmy w Intouriście w Irkucku (dwóch facetów i dwie dziewczyny), potem jeszcze widzieliśmy się z nimi na bazarze i na dworcu.
W przedziale rozłożyliśmy rzeczy i gdy dostaliśmy pościel, od razu mycie i spać. Nie miałam nawet sił, żeby doczekać Bajkału, zresztą zaczynało zmierzchać. Madzia ambitnie czekała, lecz zrezygnowała, gdy usnęła na siedząco i uderzyła głową w stolik.
(Nauszki – Rosja – granica z Mongolią)
Obudziłam się o 10:00. Całą noc spałam jak kamień, lecz rano zaczęłam odczuwać muchy, które były niesamowicie dokuczliwe i nie dały spać więcej niż potrzeba. Obudzili się też pozostali i po porannej toalecie rozpoczęliśmy wędrówkę do wagonu restauracyjnego 9 wagonów dalej, ale z połowy drogi zawróciliśmy, bo ponoć był zamknięty.
Na granicę w Nauszkach dojechaliśmy o 13:50. Pociąg miał stać dwie godziny, więc poszłyśmy na spacer we dwie, bo Enchie się gdzieś zawieruszył. Po drodze zaliczyłyśmy wszystkie dwa pomniki, jeden przed dworcem: trzech chłopców trzymających się za ręce (Madzia stwierdziła, że to aniołki, takie skojarzenie to paradoks w sojuzie), a drugi w parku: osioł z sarenką (było tam mnóstwo mrówek, trzeba się było szybko sfotografować, żeby nie zdążyły pogryźć). Kolejne fotografie na tle rozwalonych domostw, tak wygląda koniec wielkiej Rosji.
W jedynym znalezionym sklepie, gdzie była tylko herbata, chleb i masło na kartki, kupiłyśmy dwa bochenki chleba (jeden obdarłyśmy całkiem ze skórki, zanim doszłyśmy do pociągu). Kupiłyśmy jeszcze arbuza w jakimś składzie za sklepem i wróciłyśmy na dworzec. Ok. 16:10 wszyscy poszli do urzędu celnego na dworcu z paszportami. My z Madzią oczywiście bez kolejki, nasze żarty wywołały uśmiech nie tylko u żołnierzy sprawdzających paszporty, ale i u ludzi z kolejki, którzy nawet nie złorzeczyli, że podeszłyśmy prosto do okienka.
W pociągu jeszcze kontrola celna, dość szczegółowa, niemniej celnik nie znalazł rubli ukrytych w serwetkach leżących na stole, zresztą skupił się na dolarach, które liczył 4 razy, chyba nigdy nie widział tylu pieniędzy, bo nie mógł zliczyć, a potem w torbie i kosmetyczce szukał więcej. Potem żołnierze oddawali paszporty. Mimo zakazu udało nam się namówić jednego z nich, by zrobić z nim zdjęcie.
Ok. 17:00 odjazd z Nauszek i następnie półgodzinny postój w Suche-Bator – mongolskim mieście granicznym. Spotkaliśmy tam Mongoła mówiącego nieźle po Polsku. Okazało się, że zna rodziców naszej koleżanki Ojuny. Następnym miastem był Darhan – drugie co do wielkości miasto w Mongolii. Teraz idę się myć i spać. Ponieważ wcześniej nie miałam czasu dopiero teraz wzięłam się za spisywanie wydarzeń i odtwarzałam wszystko z pamięci.
Z chwilą przekroczenia granicy zmienił się też pejzaż za oknem, prześliczny zachód słońca. Madzia fotografowała wychylona z okna, ale w chwili gdy przypadkiem ktoś ją opluł, zakończyła obserwację otoczenia. Teraz Madzia krzyczy, żeby zgasić światło, bo jest 2:00 w nocy, a ona położyła się o 23:30 i biedactwo nie może usnąć, ciągle tylko gadają z Enchie łamaną angielszczyzną, jedno mądrzejsze od drugiego.
Czytaj dalej –> w części 2
Najnowsze komentarze